poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Sam

Ten dzień był inny. Podniosłem się o siódmej trzydzieści, gasząc budzik po raz dziesiąty. Umownie dziesiąty, bo przecież nikt normalny nie liczy. Nie jest w stanie policzyć. To późno. Ale to nie było takie ważne. Przywitałem się z An. Nie rozglądałem się więcej po domu, nie chodziłem ciszej, jak to czasem robię, z obawy żeby nie obudzić dzieci. Spakowałem na chybcika jedzenie – do plecaka, którego nigdy do pracy nie noszę. Nie pocałowałem na pożegnanie A., bo jej już nie było. Nie było od dwóch godzin, które spędziłem w łóżku sam, śniąc kolejne sny – jak erratę, appendix do tego, co przyśniło mi się, zanim zaniosłem Fi. do samochodu.

Siedziałem w pracy, a z każdą godziną myślałem: Łomianki, Pułtusk, Nidzica, Ostróda, Elbląg, Gdańsk, może już nawet Sopot. Czekałem
na telefony. Dojechała. Na koniec siódemki budowy, ze cztery ronda, które spowolniły wszystko o godzinę. Współczuję. I jestem pełen uznania. Piąta trzydzieści! A wcześniej jeszcze zdążyła zatankować.
— Jakby coś się działo… to wiesz, może zrób sobie zdjęcie butelki, 5W30, ten albo inny też dobry. – Mówiłem, dolewając olej do silnika.

Zadzwoniła jeszcze raz, kiedy już miałem wychodzić:
— Nie wiem, czy mnie dobrze słyszysz, bo tu szumi morze.
— Dobrze słyszę.
— A słyszysz fale?
— Nie, właśnie nie, wcale.
— Naprawdę? Jej, ale Filo się tutaj świetnie bawi. Bo rok temu nawet nóg nie chciał zamoczyć. A teraz… – Zaczęła miły monolog, już na spokojnie, bo zameldowali się, rozpakowali, wyszli. Opowiada: o U., że też szczęśliwa, o ich podróży autem, o pendolino siostry i bratowej… A ja wszystko chętnie (i z lekką zazdrością) łapię jako namiastkę mojego urlopu, który już za kilka dni. Za kilka dni do nich dołączę i pojedziemy dalej. A teraz…
— To ja się pakuję i wychodzę. – Spojrzałem na zegar w pracy.
— A, no tak, bo już szesnasta, ale ten czas leci...
— Ale właściwie, mogę jeszcze coś sobie napisać, mogę zostać. O, mogę dłużej zostać w pracy, jej! – Zreflektowałem się. A. się zaśmiała.
— Możesz, pewnie, jak chcesz.

A jednak wyszedłem o czasie, o szesnastej. Żeby ludzie dziwnie nie patrzyli. Chociaż mogłem zostać. I gdybym wyszedł chwilę wcześniej, pewnie też nikt by się nie obraził. Ale wyszedłem właśnie punkt szesnasta, jakby to miało jakieś znaczenie. Nie miało żadnego. Nie dzisiaj. Niosłem na plecach ten plecak, którego nigdy nie noszę, a w nim dwa bilety – skasowany z rana i czysty na powrót. Jak w jakimś planie, prostym do bólu. Deptałem tę ścieżkę, którą musiałem przejść i stanąłem w cieniu – parę metrów przed przejściem dla pieszych, czekając na zielone. Do domu: leniwie, lecz prostą drogą; nie muszę, a jednak… jakby to miało jakieś znaczenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz