środa, 13 września 2017

Piękno

Sięgnąłem grę - nauka liczenia. Siadłem z Fi., który wcześniej lamentował nad wykolejającą się kolejką (uf, ale łamaniec). O! Nie wiedziałem, że mamy taką świetną grę! Zaczynamy od najprostszego: ciuchcia z puzzli od 1 do 9. Bułka z masłem. Potem plansze z dodawaniem. Dwa plus trzy - i podpowiedź: pięć czapek. Przy równaniu 2 + 3 = ... trzeba położyć żeton, który na awersie ma "5", na rewersie - czapkę właśnie. I upewnić się, licząc czapki, zresztą widać: dwie na górze i trzy na dole, proste! Dodawanie kończy się na 10.

Potem trzeba dopasować karty z liczbami do kart z palcami. Powyżej pięciu (na jednej dłoni), powyżej dziesięciu... coraz trudniej. Ale Fi. w swoim tempie daje radę, zachęcany moją żarto-łopatologią. Przeskakujemy poziom wyżej, odwracamy plansze, a tam:
wielokrotności liczb: 2, 3... do 10. Na każdej planszy wielokrotności jest dziesięć. Właściwie doszliśmy tylko do 3, ale i tak była to piękna nauka mnożenia. W ogóle piękna matematyka! Piękno liczb!

Sam w szkole lubiłem ten przedmiot, może dlatego, że wszystko było uporządkowane i przewidywalne, a rozsądna metoda zawsze prowadziła do rozwiązania. Co nie znaczy, że nie pociągał mnie język, sztuki plastyczne, muzyka i historia. Ale bez matematyki byłoby smutno. Widzę, że i Fi. się to podoba. Skąd to i jak to? Nie wiem... Co ważniejsze: bajeranckie plansze i żetony? mój entuzjazm (w ułamku tylko udawany)? czy może jego wrodzone zamiłowanie, które... stopniowo odkrywa?

Ale widzę, że U. się trochę nudzi. Niby to zaczepia, chodzi, wymyśla, ale do gry się nie włącza. Za mała? Na matematykę za małym być nie można. Matematyka jest wszędzie, od kołyski. To tylko kwestia trudności zadań. Ale U. tym razem chce malować. Obiecuję:
— Ulciu, kończę z Filem zadanie i pomalujemy!
— Tak?! - Cieszy się.
— Pewnie. - I już kończę, i sprzątamy grę, i rozkładam stolik z farbami. Fi. - nasycony już chyba moją uwagą - mówi "pa, pa" i idzie do kuchni. U. się cieszy.
— Jeszcze woda, wycisnę żółty, bo jeszcze żółtego brakuje...
— Taaak! - Bezsprzeczna aprobata U.

Malujemy. Zmieniam jej kartki, zapełniane dość szybko. Ale zawsze się upewniam, czy mogę, bo może zabiorę jej jakieś niedokończone opus magnum i będzie dramat. Na ogół jednak rozstaje się ze swoją twórczością bez sentymentu i z zadowoleniem wita carte blanche. O, i znów coś nowego jej wyszło, na całe A4.
— Tato, co to jest?
— To mnie się pytasz? To ty powiedz, co namalowałaś!
— Hm...
— No, jak dla mnie to mały dzidziuś zawinięty w becik, o - tu mu widać buzię, zarys noska i usteczka, tylko jakieś blade, niebieskie. A oczy? Nie ma oczu! Domalujesz mu oczy?
— M! - Potakuje po swojemu U. Jest to skrócona wersja "mhm..." - mojego ulubionego, wieloznacznego zwrotu. - I nie zdążę do końca pomyśleć tej myśli, a oczy już są.
— No pięknie. Idź pokaż mamie. - Chwalę... piękno malarstwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz