niedziela, 2 lipca 2017

Deszcz

Przez czas jakiś, dwie godziny, szliśmy spokojnie i nieustannie. Kilka razy Fi. poszedł "na barana". Mi. maszerował sam. Oczywiście nie robiłem z tego powodu żadnych wyrzutów Fi., nawet nie miałem ochoty porównywać go ze stryjecznym bratem.
- Dobrze, Filu, dajesz radę. Nie musisz się spieszyć, ważne żeby iść i nie ustawać. Jak to w życiu. - Dodałem nieco filozoficzną myśl, uśmiechając się do siebie.
Przystanek w schronisku na Starych Wierchach, wafle ryżowe z pseudonutellą, ostatnie ogórki do ostatnich kanapek - zapasów z podróży. I dalej, z godzinę, aż zaczął padać deszcz. Znając prognozy i obserwując niebo, nie pozostawialiśmy sobie złudzeń: z nieba będzie nas moczyć tak długo, jak będziemy iść na Turbacz. Stanęliśmy w cieniu gęstych gałęzi świerkowych, a powietrze zaczęło wypełniać się zapachem mokrej gliny i ściółki. Wilgotny chłód zstępował z góry. Zaczęliśmy wyciągać płaszcze.
Włożyłem na siebie swoją nieprzemakalną kurtkę - przetestowaną tylekroć na rowerze. Na plecak nasunąłem także niezawodny pokrowiec. Tylko dla Fi. miałem takie... za duże ponczo. Niedobre dla niego do marszu. Dobre tylko na to, by Fi. usiadł mi w nim na ramionach. Tak ruszyliśmy. Pomyślałem głośno: - "A więc jestem teraz skazany nieść go «na barana» aż do Turbacza"?? Nie minęło pięć minut, a okazało się, że będzie gorzej: Fi. zasnął.
I na to też byłem przygotowany: przypiąłem na brzuchu nosidło tuli, a Fi. - przebudzony na chwilę - stał na ścieżce i czekał. Wziąłem go do siebie. Tata poprawił mi na plecach paski. Potem jeszcze plecak i... zanim nakryłem Fi. płaszczem, zobaczyłem jeszcze jego wzrok - zadowolenie z wdzięcznością, który wynagrodził mi następne półtorej godziny marszu z podwójnym, a może potrójnym obciążeniem.
Być może to będzie jedno ze wspomnień, które kiedyś przekona go, że ojciec jednak okazywał mu więcej czułości niż stawiał wymagań. Nie zepsują tego nawet takie zgrzyty jak ten, gdy się obudził. Głowę odchylał do tyłu. Ja ją na siłę przyciskałem do siebie. Wkurzał się.
- Filu, boli mnie, rozumiesz? Bo-li. - Tłumaczę mu drugi raz. Musisz tę głowę trzymać przy mnie, blisko, bo mi ramiona odpadną.
- Chcę do domu.
- Nie wiesz, o co prosisz. Do domu jest sześć godzin marszu i drugie tyle samochodem. Chodzi ci pewnie o to, żeby w końcu usiąść i odpocząć gdzieś, gdzie jest ciepło i sucho, tak?
- Tak, o to mi chodzi.
- No to widzisz, Miron śpi tak jak ty jeszcze przed chwilą - Jędrek go niesie i idzie też z nami dziadek, i wszyscy staramy się iść szybko, a nie zostało nam już dużo. Trudno, deszcz pada i nie przestanie. A my się nie poddajemy, damy radę, po męsku. No.
Ominęliśmy szczyt - krócej do schroniska. Potem i tak go zaliczyliśmy wieczorem, gdy się rozpogodziło. Fi. doniosłem już na rękach, bo nosidło schowałem, a na barana - dygotał. Czułem się wyczerpany jak kolarze, którzy kończyli tu jakiś wyścig. W ciepłym wnętrzu dobyłem z plecaka suche ubrania i buty dla Fi., i zaraz było dobrze. I dobre zostaną też wspomnienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz