wtorek, 18 lipca 2017

Zakupy

Pamiętam, jak pobudowały się pierwsze hipermarkety - nowość! I odkrycie, i wygoda, i przygoda. Znałem wtedy Sam Bielański, do którego mama posyłała po "większe" zakupy z wózkiem. Ale Leclerc na Chomiczówce albo Auchan na Żeraniu - to co innego; ogromnie długie regały, działy ze wszystkim (w stu odmianach) i olbrzymi koszyk, który wypełniało się po brzegi. Stąd chyba zostało mi takie przyzwyczajenie: ładować więcej - na zapas, stosownie do "zapasów" na koncie. Kiedy pewnego razu pobiłem rekord w Lidlu (czterysta sześćdziesiąt złotych), A. zrobiła duże oczy i wzięła to za dodatkowy (poważny) argument za tym, żeby to ona (sama) robiła zakupy. 

Tak, teraz robi sama. A proszę bardzo. O tyle łatwo, że mamy auto (do bagażnika i wio!). O tyle trudno, że nieraz sama wnosi na trzecie piętro. To mi przypomina moją mamę. Często nosiła siaty. Wychodziłem czasem na klatkę, żeby przejąć ciężary. - "A ja zawsze się obładuję jak ten juczny osioł". - Mówiła. Pamiętam jak dziś. - "A miałam tylko kilka rzeczy wziąć". - Stąd chyba wynikło wyobrażenie, że w weekend trzeba się obkupić na cały tydzień - w hipermarkecie. Żeby matka miała względny spokój.

To było może kilka razy, jak tata wziął naszą trójkę rodzeństwa i pojechaliśmy razem do Le. Na rowery zapakowaliśmy: mleka, soki, kasze, słoiki, sery, puszki - wszystko, co najcięższe. Nie mieliśmy jeszcze auta. Wracaliśmy przez Zdobycz Robotniczą - osiedle będące dziełem PPS, podobnie jak spore fragmenty Żoliborza - spokojne uliczki i niska zabudowa "dworkowa", po drodze nasza szkoła podstawowa przy Fontany... - wszystko budowane jeszcze przed wojną. W czasie mojego dzieciństwa - lat 90. - starych tynków nie oblepiono jeszcze styropianem, na chodnikach leżały stare, duże, połamane płyty zamiast kostki bauma - mogło to spokojnie służyć za scenerię filmowej akcji z peerelu.

Rowery robiły się "towarowe" również wtedy, gdy jeździłem z bratem na Włościańską. Pociliśmy się, pedałując po kładce dla pieszych przerzuconej nad Trasą Toruńską - jak przez garb olbrzyma. Pociliśmy się w czerwcowym słońcu, pakując ziemniaki i na wierzch czereśnie do wiklinowych koszy, przyczepianych gumą do bagażnika. Bazarek tamtejszy był całkiem duży, dopóki nie wybudowano stacji metra Marymont oraz pętli dla szybkich autobusów latających przez most Grota z Tarchomina. Na tę nową pętle nie załapały się już chyba stare, poczciwe Ikarusy zajeżdżone przez kierowców-rajdowców E-4 i 508. Póki żyły, bujały i wyły aż miło.

Całe to domowe zaopatrzenie i towarzysząca mu zapobiegliwość, żeby było na jutro i pojutrze, graniczyła często z przesadnym chomikowaniem. Dobre i to, że "na życie" nie brakowało, a przynajmniej ja tego tak nie zauważałem, a dziś wspominam idealistycznie. Zresztą do dziś nie przywiązuję większej wagi do jedzenia. W tym czasie jednak niemało rodzin naciągało "krótkie kołdry". Pamiętam, jak na jednej lekcji w pierwszej klasie wypaliłem (z dużą przesadą), że "u mnie w domu zawsze jest czekolada" - bez sensu. Rozmowa dotyczyła chyba rodzinnych zwyczajów. Niby nic takiego, ale dziś wydaje mi się to co najmniej pretensjonalne; kiedy któremuś z moich kolegów mogło zwyczajnie brakować w domu chleba, nie wspominając o słodyczach. Ot - nie do pomyślenia, że dziś mamy te wszystkie Biedronki, własne auta i wielkie lodówki. Czy kiedyś pojedziemy jeszcze na bazarek rowerem?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz