środa, 12 lipca 2017

Spacer

Poszliśmy przed siebie. Zaczynało już padać, ale wziąłem parasole - dla siebie ten duży, pomarańczowy i trochę połamany, dla U. jej mały, różowy (zresztą czy to faktycznie jej - do końca nie wiem, bo przez czas jakiś trwały wymiany i pertraktacje z Fi. - kto będzie miał niebieski, a kto różowy). 
- To gdzie teraz - w lewo, czy w prawo? 
- W lewo. - U. pokazuje prawo.
- To jest prawo. - Poprawiam. - Dobra, idziemy! - Weszliśmy w Symfonii - uliczkę, o którą ludzie często pytają, bo jest wszędzie i nigdzie - doskonały przykład planowania przestrzeni na Ursynowie - może i przyjaznej do bycia, ale fatalnej pod względem orientacji. Nam jednak orientacja nie była teraz potrzebna, a przynajmniej mi, bo szedłem po prostu tam, gdzie pokazała U. Niezbyt często jest ku temu okazja i czas, ale kiedy już jest... lubię to robić. 

Po drodze U. skakała przez kałuże. Co chwila:
- Tato, patrz, jaki skok, jaki skok!
- Widzę, świetny skok, dobrze ci te skoki wychodzą! - Chwaliłem i... raz tylko zamilkłem ze skwaszoną miną, bo U. - pełna wiary we własne możliwości - postanowiła przeskoczyć całkiem dużą kałużę i... wylądowała w samym jej środku. Woda rozbryzgnęła się na wszystkie strony, obficie mocząc moje skarpetki, ledwie ukryte w crocsach z dziurkami.
- O, nie... - Jęknąłem beznamiętnie. - Zobacz! - I wyjąłem stopę, żeby pokazać U. skalę mojego nieszczęścia. 
- O, przepraszam, tato.
- No trudno, jakoś to przeżyję. - Zamknąłem temat. Skakanie przez małe kałuże trwało dalej - przejściem podziemnym przedostaliśmy się na drugą stronę KEN, potem weszliśmy na górę, znów na dół, przez peron metra do wyjścia południowego, windą na górę i w stronę Domu Sztuki - cały czas pod dyktando U. 

Punktem zwrotnym okazał się sklep Grota, gdzie kupiłem jagodziankę. Rozerwałem. U. zapytana, którą chce połówkę, wzięła tę "mniejszą" - ot, kolejny (banalny) dowód na to, że dzieci nierzadko uszczęśliwia coś innego, niż się wydaje logiczne nam - dorosłym (zwłaszcza kiedy chodzi o "sprawiedliwy" podział lub obdarowanie rodzeństwa). U. wciąż nie chciała wracać do domu, ale faktycznie zbliżaliśmy się do niego. Tematem przewodnim tego powrotu było łowienie ryb w jeziorach. Wędkami były patyki, rybami - listki, jeziorami - kałuże. Czasami, gdy ryb brakło, satysfakcję dawało nam samo zmącenie wody, gdy kurz osiadły na dnie wypełniał objętość tyciego zbiornika.

Potem zjazdem do krytych parkingów, dołem i w górę - znów Symfonii, chwila przy oknach basenu i dalej - na boiska. Rozpogodziło się. Wszystkie trzy sektory zajęte. Pokazuję U.:
- Zobacz, tam jest sektor A - A ma rozstawione nóżki. B - dwa brzuszki. No a C - jak wygięty patyk. A, B, C. - U. przenosiła wzrok pomiędzy sektorami. A ja znów pozazdrościłem chłopakom i jąłem pytać - jak tu się umawiają, czy można dołączyć - kiedy, ile kosztuje, jak się kontaktować... Kurczę, tak blisko, a ja już tak dawno w piłę nie rżnąłem. Rżnąć się chce.

U. tymczasem czyściła ławkę rezerwowych szmatką, którą wziąłem z domu na ewentualność osuszenia zjeżdżalni na placu zabaw. Posiedzieliśmy chwilę, patrząc, jak grają. Potem zaszliśmy w kozi róg, skąd wyjścia nie było - chyba tylko naokoło - tak, jak przyszliśmy. U. jednak - otrzymując znów wybór - chciała przez zamkniętą bramę przeskoczyć. Przesadziłem ją więc i, za rączki trzymając, spuściłem na dół. Gdy już mi rąk zabrało, puściłem ją z małej wysokości - w sam raz na jej skok. 

- Teraz ty tato! - Rozkazała U. Zacząłem się gramolić. Jedyną podstawką dla nogi był zawias bramy. Na szczycie złapałem równowagę i hop - na ziemię. Łańcuchy zabrzęczały głośno, zdradzając nasze chuligańskie wybryki. - Brawo, tato! Nieźle ci się udał ten skok! - Pochwaliła mnie córka.
- Dziękuję! - Odparłem uśmiechnięty. Chwyciłem parasole, wyjąłem przez kratę bramy i skrótem, przez krzaki i rój komarów przebiliśmy się do naszej klatki. Jeszcze kilka minut staliśmy przez drzwiami, bo A. zasnęła twardo, a ja nie wziąłem kluczy. Tak minęło dwie i pół godziny.

Dziś rano U., bliska płaczu, nie chciała mnie wypuścić do pracy. Przytuliłem ją długo i mocno, obcałowałem i obiecałem, że jak wrócę, to znów pójdziemy na spacer. Pocieszona nieznacznie, przytuliła się jeszcze do zaspanej A. i pomachała mi na pożegnanie - made my day.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz