niedziela, 30 lipca 2017

Planeta

— Nie "już wychodzić"!
— Ale już musimy, Ulciu.
— Nie mu–si–myy... – Uparła się, jęcząc. – "No tak..." – Myślę. – "Będzie dąsanie". – Tymczasem U. uciekła na drugi koniec placu zabaw, jakby to dawało jej jakąś nadzieję, że dzięki temu nie będzie musiała go opuścić tak od razu.
— Zobacz. – Mówię do Ju. dziadka. – Przykuła się do zjeżdżalni. Jak Greenpeace do drzewa.
— He, he, he.
— He, he. – Faktycznie U. leży na ciepłym, stalowym "lądowisku" średniej zjeżdżalni. Wychodzimy za furtkę. Rowery czekają. W przyczepce siedzi już Fi. U. widzi nas, że czekamy za płotem. Rozpacza tym bardziej, ale na wszelki wypadek "przykuwa się" trochę bliżej – do plastikowej planety.

Mnie bierze trochę współczucie, wracam – stąpam po tartanie, który ugina się delikatnie pod nogami. Siadam na planecie obok. Jak dwa światy – mój i córki. Siedzę tak przez chwilę, nic nie mówiąc. Myślę: czasem trzeba tak posiedzieć. Siedzenie obok też się liczy. Mówię w końcu:
— Ulciu, jest ci tak bardzo przykro i żal, że już chcemy iść, tak?
— (U. twarz skrywa w dłoniach, przytulona do swej planety, ale kiwa głową potakująco).
— A mogę przytulić cię i pocieszyć?
— (Kręci głową na nie). – Ja myślę: "No, ja przecież jestem pierwszy, co kazał wychodzić i zabawę kończyć, jakżebym mógł teraz pocieszać"?
— A mama może cię pocieszyć? Zawołać mamę?
— (Potakuje). – Idę po A.

— Pocieszysz Ulę?
— Nie.
— No weź, już jej obiecałem, że przyjdziesz. Mnie nie chce.
— Od rana ją dziś pocieszam. Obudziła się zła, zasypiała na drzemkę zła, wstała zła i zjadła, ale też zła. – Narzeka A. Ach rzeczywiście, pamiętam jak zajrzałem do sypialni około dwunastej – U. goła, nie chcąc się ubrać, w końcu "odpadła" w głęboki sen. A jednak tutaj przez dłuższy czas była w dobrym humorze.
— No, już nie przesadzaj, miała dobre momenty... – Przekonuję, ale niepotrzebnie. A. poszła już, wzięła na ręce U. Jest z powrotem.
— Chcesz jechać z dziadkiem, z tatą i z Filem? w przyczepce rowerowej?, czy ze mną i z babcią samochodem? – Pytam U.
— Samochodem. – Zdecydowała po krótkim namyśle. A ja pomyślałem, że już po wszystkim. Choć to wcale nie jest oczywiste. Bo że teraz mówi tak, to nie znaczy, że za chwilę jej się nie zmieni. Ale to już było za moimi plecami. Ruszyliśmy z moim tatą i z Fi. w przyczepce, przez alejki w cieniu drzew, przez krzaki, do ścieżki, do ulicy.

Każdy miał kiedyś taką myśl, żeby się schować. Lubiliśmy jako dzieci "bazy" z kocy, jamki pod kołdrą i tajne kryjówki na podwórku. Gdy nie ma się gdzie ukryć, wystarczą dwie dłonie i własna "planeta". I czas. Czas. Czas... Każdy na tej planecie potrzebuje czasem posiedzieć – myślę – nawet dziś, kiedy jesteśmy tacy dorośli i poważni, kryjąc focha za fasadą twardej miny, zamiast dziecinnie – za pudłem, kocem i rękoma.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz