poniedziałek, 10 lipca 2017

Toczenie

Pociąg toczy się gładko do Warszawy. Dużo ludzi, w Rembertowie już lepiej. Siadam na krzesełku przy drzwiach. Naprzeciwko dziewczyna jakaś. Ja próbuję pisać coś w telefonie, ale mnie katar złapał – kicham i pociągam.
— Przepraszam, chce pan? – Podaje mi chusteczki.
— O, jasne, dziękuję! – Mówię, podnosząc wzrok z paczki chusteczek na jej oczy. Uśmiecham się z wdzięcznej uprzejmości. – Poczęstuję się dwiema.
— Proszę bardzo. 
Wysiadam o czasie, myślę: - „Pięknie, tak szybko do celu, ponad korkami, światłami. No, może i to nie jest najtańsze połączenie, ale też nie narzekajmy”. Z peronu Dworca Zachodniego już mam blisko do chodnika, którym zazwyczaj jeżdżę rowerem – to mój ostatni odcinek. Nogi prowadzą mnie ul. Armatnią – opłotkami kolejowych rozjazdów, starych mieszkań robotniczych. Stoją tu, jakby „na zapleczu” Warszawy – cegła nieotynkowana, zgrabnie ułożona, „uboższa” Anglia. Albo po prostu nasze Odolany.

A dosłownie pięćset metrów dalej, błądząc sobie dla rozrywki, odkryłem kiedyś coś – może lokalne wysypisko śmieci lub kurzą farmę, nie wiem – w każdym razie smród jakby kurzego łajna niesie się czasem ponad blaszanymi dachami stacji i hal przeładunkowych, hurtowniami kamienia i żwirów, zagłębiem warsztatów samochodowych aż na balkony nowiutkich osiedli. Siedziby PKP Cargo i DB Schenker rozsiadają się tu ukryte za fasadami centrów handlowych: Reduta i Blue City. Nadal toczy się tu życie, ale jakby w oczekiwaniu, aż to wszystko się skończy definitywnie. Przykład: dawna fabryka broni VIS przy Kasprzaka – został z niej jeszcze stary, szklany budynek (tło dla kilku scen z „Nie lubię poniedziałku”) i wieża ciśnień – jako zabytek, pionowy klocek, którego deweloper najchętniej by się pozbył.

Wszystko to snuje mi się po głowie, gdy już po pracy wracam tą samą ścieżką. I czuję się, jakbym się toczył. Jak Peterson – bohater filmu „Peterson”. Wracam na stację Cisie, na której żegnałem rano A. wraz z Fi. – chłopak o szóstej rano akurat się obudził i załapał na tę podwózkę. „Załapał” – bo dla niego zawsze jest przyjemnością popatrzeć na pociąg. Wracam więc tam, aby później znów jechać do Warszawy – autem. Po co tak wte i wewte? Bo w kupie raźniej. Nie musiałbym czekać w domu na A. i dzieci. A. nie musi prowadzić sama do domu.

Tymczasem przeżuwam ostatni kęs bułki z marmoladą, którą sprzedała mi nieco znudzona i nieco ładna dziewczyna w dworcowym kiosku podziemnym. Popijam kefirem – dziwne pomieszanie zmysłów, kiedy czuję zimną biel spadającą w głąb przełyku – przyjemne, znane, kojące. Patrzenie w okno, na te tereny przy torach, o których nikt nie pomyślał, że mogą być reprezentacyjne. Zatem są brzydkie, choć ogląda je tysiące ludzi każdego tygodnia. W telefon nie patrzę. Chowam go, żeby trochę się ponudzić. Nuda też jest potrzebna, kiedy nie czujesz potrzeby dowiadywania się, co godnego uwagi zaprezentowali twoi znajomi w sieci. Ani też nie masz nic godnego uwagi, co mógłbyś wrzucić na fejsową „ściankę”. Zresztą to nie ma znaczenia, skoro „godne uwagi” jest dzisiaj tak straszliwie względnym pojęciem.

Wysiadam, idę peronem i już za plecami słyszę, jak dzieciaki-nastolatki na ławce śmieją się z mojego napisu na koszulce: „nie drażnić lwa”. Idę niewzruszony, po chwili (jak zwykle poniewczasie) przychodzi mi do głowy żart: mógłbym obrócić się, jakby wkurzony piekielnie i do nich skoczyć:
— Napisane jest „nie drażnić lwa”? Napisane, kurna?! To co! Nie podoba się?! – Oni wtedy pękają albo skaczą do mnie, żeby się bić, albo myślą: – „Co za świrus”. – A ja wtedy się uśmiecham i mówię: – „Żarcik”. – A teraz już pochodzę do A. i całuję. Biorę Fi. na barana, bo użądliła go pszczoła w stopę. Czekamy pod daszkiem, jak A. wyjdzie ze sklepu i patrzymy na pioruny, walące gdzieś… dziesięć kilometrów dalej – burza toczy się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz