wtorek, 25 lipca 2017

Wpływ

W moich rękach wreszcie książka: "Kpiarz śmiertelnie poważny - rozmowa z pastorem Markiem Ciesiółką" - pastorem kościoła, w którym jestem od siedemnastu lat. Znam Marka dość dobrze. Po co więc czytać? Powód bezpośredni: muszę przygotować się do wywiadu. Pośredni: jestem ciekaw, co tam naopowiadał - czego jeszcze nie wiem lub nie przeczuwam. A od pierwszych stron rzuciła mi się w oczy przeplatanka: pewności i niepewności siebie. Na przykład raz ocenia, że jest bardzo dobry w tym, co robi i że jest to służba doniosła (przy całej marności życia), zaraz jednak przyznaje, że przez te trzydzieści lat życia oddanego Bogu bardziej świat ukształtował jego, niż on zmienił świat. Choć ambicji na to zmienianie świata chyba nigdy mu nie brakowało.

Myślę: jest w tym jakaś uczciwa skromność. Z jednej strony każdy z nas tworzy "swój świat" wokół, a z drugiej - jest on taki, jaki jest; nie wybiera się go, podobnie jak nie wybiera się rodziców. Tę dwoistość trzeba poznać, zaakceptować, wykorzystać. Przy całej znikomości mojego istnienia jednak mam wpływ! Żeby go odkryć, wystarczy sobie wyobrazić, jak wyglądałby świat beze mnie. Jest to równie straszne jak... trudne. Czasem wymaga pomocy anioła - jak w starym amerykańskim filmie z 1946 r. pt. "To wspaniałe życie" (polecam!). Główny bohater - George Bailey całe życie poświęca się dla innych, lecz w pewnym momencie kryzys pcha go na skraj samobójstwa. Anioł posłany, by go uratować, zmienia rzeczywistość tak, by zobaczył, co by było gdyby... nigdy się nie urodził. Jest to doświadczenie szokujące, przerażające i... oczyszczające.

Odwróceniem tej sytuacji jest o ponad pół wieku młodszy film "Family Man". Nicholas Cage jako Jack Campbell dla odmiany całe życie poświęca dla... siebie, by później odkryć, co stracił i co (jeszcze) może zyskać - rodzinne szczęście, sens i realny wpływ. Wniosek jest dość prosty, ale bardzo mocny: tym więcej mam wpływu na świat, im mniej żyję dla siebie. Choć mogę tego wpływu nie doceniać, nie dostrzegać, podobnie jak Mojżesz mógł nie czuć wcale, że jego twarz jaśnieje po spotkaniach z Bogiem, gdy przemawiał do ludu Izraela. Mógł sobie myśleć coś w stylu: - "Po co to wszystko? I tak amerykańscy naukowcy udowodnili, że tylko 25% ludzi naprawdę słucha kaznodziei".

Mój brat i jego grupa laboratoryjna etnologów badała kiedyś na Polesiu postać szeptuchy - jest to rodzaj znachorki, szamanki, czarownicy. O tym, że praktyki szeptuch nie są tylko śmiesznym zabobonem, przekonali się, gdy jedna z nich, zirytowana nagrywaniem rozmowy, "zaszeptała" dyktafon i później w tym miejscu na kasecie pojawiły się... szumy i trzaski. Co ciekawe, szeptuchy też chodzą do cerkwi. Co ciekawsze: jedne po to, by się kajać za swoje czary, a inne - by czerpać moc. Tak przynajmniej myślą. Może to się wydawać śmieszne, ale ilu ludzi tak funkcjonuje? Odwiedzają kościół po to, by wyzbyć się trochę wstydu albo żeby się "pozytywnie naładować". Niewielu zaś - po to, by coś cennego dać. Nie mam na myśli pieniędzy, raczej: dać chwałę Bogu, dać wsparcie i zachętę "braciom i siostrom". Niewielu jest dowodem na to, że służba pastora ma wpływ. I czemuż się dziwić rozterkom duchownych?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz