czwartek, 20 lipca 2017

Nowy

Poszedłem na pępkowe do M. Znamy się od gimnazjum, to jest już... ile? prawie siedemnaście lat. Ale te liczby nic nie znaczą. Podobnie jak fejsbukowe filmiki z rodzaju "świętujcie x lat wspólnej znajomości". Pamiętam za to, że byliśmy razem "tu i tam" - to już coś znaczy. Był mi świadkiem na ślubie, towarzyszem biegania, pływania, wędrówek po górach i rowerowania się po Bielanach, kompanem, gdy tylekroć darliśmy się do przodu i było źle, ale krzyczeliśmy sobie na przekór "jest radość!" i śmialiśmy się z tego. Na przykład pięć lat temu na majówce, gdy niechcący wyszło na dzień sto kilkanaście kilometrów. Nadgarstki bolały mnie jeszcze przez kilka miesięcy. 

Ogólnie zaś M. jest przyjacielem, którego się przed innymi nigdy się nie wstydziłem, a wręcz przeciwnie - dobrze się przy nim "wypada". Wreszcie kimś, kogo mam ochotę bronić, gdy ktokolwiek mówi o nim coś fałszywego i złego. Nie miejsce, by pisać o nim więcej, grunt że urodził mu się syn - T. 
- Masz już pieluchy? - Ktoś z chłopaków pyta.
- Mam, pampersy.
- Jakie?
- Jedynki.
- Ale jakiej firmy?
- Pampers firmy pampers.
- A, ha ha, za miesiąc już będzie Dada. - Wszyscy wtajemniczeni wiedzą, że najtańsze, z Biedry. I całkiem dobre.

Między jednym, a drugim toastem M. opowiadał, jak to było..., o zarwanej nocy w szpitalu - od dwudziestej drugiej do szóstej rano (zadziwiająco precyzyjna zbieżność z godzinami, w których normalny człowiek śpi). I pokazywał zdjęcia T. z Ma. - mamą, i zdjęcia szczęśliwych, świeżo upieczonych dziadków. I opowiadał o własnym szczęściu - tej świadomości, że T. już jest i że wszystko dobrze. Choć przecież jest tysiąc powodów, dla których mogłoby być źle. Chociażby ten, że pępowina zawiązana była w supeł. Ale to też już nic nie znaczy. 

Sam zacząłem wspominać, jak chętnie nosiłem i przytulałem małego Fi., po raz pierwszy w życiu ubranego, zaraz po kojącym i długim przytuleniu do serca mamy. A ubierałem go sam - też miłe. I błogosławiłem. Wspominałem też, jak czekałem na dopiero narodzoną U., której dawali antybiotyk. Byłem z nią sam, ale mogłem tylko nucić jej po cichu. Następnego dnia trzymałem ją na rękach opartych o kolana - po prostu tak, nieruchomo. Spała. Patrzyłem z niemą satysfakcją i zadowoleniem, i... tym pomieszaniem uczuć, którego nie chcę nawet nazywać, bo to wyjdzie płasko i w sposób nazbyt oczywisty. W rzeczywistości takie to nie było. Patrzyłem, myśląc, że jest moja - i to również była myśl niebanalna. U. mieściła się na przedramieniu. Że maciupka - to normalne, a mimo to zawsze zadziwia: malutki, a żywy i tak realny, niesamowity, nowy człowiek.

Wszystkie te wspomnienia przemknęły przeze mnie jak dreszcz i powiedziałem tylko do M.: - "Tak, to piękne uczucie". - Zamówiliśmy pizzę. Kilkunastu nas. Przeszła sesja dowcipów - każdy wyciągał najobrzydliwszy i z najgrubszej rury - toteż śmieszne były nawet nie one same, lecz sam fakt, że w ogóle takie dowcipy istnieją. I że ktoś o nich pamięta i już nigdy nie zapomni, choćby chciał. Potem  wywołany "do tablicy" M. streścił po trochu swoje emocje, zerkając w dal, przez okno - tam ulica Mickiewicza, światła latarń przyciemnione gałęźmi drzew, trakcje tramwajowe. Wracałem tamtędy do metra, do domu. Czułem jeszcze w ustach jałowcowy zapach ginu i zapatrywałem się na cienie liści na równym chodniku - jak dziwne drogowskazy. Dawno tak nie było, żebym o tej porze sam się snuł. M. za jakiś czas pewnie pomyśli podobnie. Bo właśnie: pojawił się ktoś nowy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz