czwartek, 5 października 2017

Troski

Mam taką znajomą, która często narzeka. Nawet ją lubię. Nie wiem czemu, bo w każdej rozmowie wychodzi coś - jakieś nieszczęście, zrządzenie losu, ludzka złośliwość lub zaniedbanie, cokolwiek złego, co spotyka ją i... właściwie pozostaje współczuć. Powinienem więc jej nie lubić. No bo lubi się osoby pozytywne, tryskające tzw. dobrą energią, które potrafią i siebie, i innych zachęcić i wprowadzić w dobry nastrój, przekonać, choćby na poziomie emocji, że jutro będzie lepiej. Niczego takiego nie można powiedzieć o tej dziewczynie. 

W takim razie może... szczerość? Może za to ją lubię? Że dzieli się tym, co ją martwi, dotyka? No tak, tylko jak długo tak można? Ostatnio za każdym razem, gdy ją spotykam, mam wrażenie, że jest jakaś umęczona. Znam to uczucie: jakby się ciągnęło wóz pod górkę, a jeszcze wokół wszyscy są sceptyczni, niechętni, więc determinacja i siły szybko topnieją i wolisz nie myśleć, co będzie na końcu. I nie myślisz, i ciągniesz dalej. Kiedy więc widzę ją taką zatroskaną, przypomina mi się werset: Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy jesteście spracowani i obciążeni, a ja wam dam odpoczynek. (Mt 11) No i to: Zrzuć na Pana swój ciężar, a On cię podtrzyma! (Ps 55). Tak, to bym jej doradził!

Tylko jak to się robi? Może tak, że w miejsce ciężkiego ładunku (brzemienia) wezmę lekki ładunek? Albo w miejsce twardego, uciążliwego chomąta, jarzma założę mięciutkie, miłe, wygodne, że wprost chce się ciągnąć. Czasem nawet ma się wrażenie, że to ono ciągnie ciebie. To jest tak, jak jedne myśli wypierają inne myśli. Nie mogę w tej samej chwili dziękować i martwić się. Albo błogosławić i utyskiwać. Nie da się, nie da.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz